Bursowe wspomnienie

Bursa Szkolnictwa Zawodowego – tak się wtedy nazywała i zlokalizowana była w Lublinie przy ul. Róży Luksemburg 3. Odległe to czasy, ale jakże wyraźne wspomnienia.

Potraktuję tę opowiastkę jako swoisty pamiętnik, a może jako uzupełnienie czegoś, czego mi w tamtych latach zabrakło, czego żałowałem, z czym nie umiałem sobie poradzić..? Nie prowadziłem notatek, a szkoda, więc to, co napisałem pochodzi wyłącznie z mojej pamięci już teraz dość starej

I. Początki.

31 sierpnia 1961 r. (to przecież prawie 60 lat temu) mój Ojciec zawiózł mnie, ówczesnego czternastolatka, przygodnym transportem do Lublina, do BSZ, z całym niezbędnym, a wymaganym majdanem – pieniędzmi na opłatę czesnego, poduszką, kapką na poduszkę ozdobioną wymaganą 10 cm falbanką, przyborami do czyszczenia butów, kapciami, nożem stołowym (sic!) kawałem tektury z pudła (której przeznaczenia
na razie nie znałem), najpotrzebniejszym ubraniem i nielicznymi przyborami szkolnymi (resztę trzeba było zakupić) i w ten sposób stałem się wychowankiem Bursy oraz uczniem pierwszej klasy Technikum Geodezyjno Drogowego w Lublinie położonego ok. 5 min. drogi spacerkiem od miejsca zamieszkania.

W Bursie przywitał mnie znajomy (sprzed lat) wychowawca p. Franciszek Mikrut, który przed wielu laty, jako nauczyciel szkoły powszechnej, był zaprzyjaźnionym sąsiadem mojej rodziny, i z którym jako 5-6-letni chłopak często się bawiłem, jeździłem na rowerze i uczestniczyłem w wycieczkach rowerowych do pobliskiej wioski,
do znajomych p. Franciszka.

Był on także znany z zasług dla miejscowości, w której pracował: organizował grupę kolarzy na pochody 1-majowe (były takie), którą ja, jako najmłodszy, prowadziłem rowerem ukolorowanym bibułkami na tę okazję, klecił zespoły sportowe z trudnej młodzieży, która zresztą bardzo go lubiła, bo był silny i wysportowany,
co przydawało się dla wzbudzenia szacunku u tych, którym wojna przerwała kształcenie podstawowe i już prawie dorośli nadrabiali stracone lata, a proste to nie było. Był także „złotą rączką”, co z kolei przydawało się w „zbabiałej” szkole, a dziewczyny z 6 i 7 klasy biegały za nim, bo uczył je śpiewać różne, wesołe i dowcipne piosenki.

„Franek” (tak po kryjomu nazywany przez starszych wychowanków Bursy) zaprowadził mnie do sali Nr 36, na drugim piętrze gmachu, która miała się stać moim domem na najbliższe lata.

II. Mieszkanie.

W sali stało szesnaście, ciasno upchanych białych, metalowych łóżek,
już w większości zajętych przez starszych chłopaków. Konstrukcja sali była w zasadzie kwadratowa, ale dodatkowo tworzyła wydzielony kącik, w którym stały cztery łóżka jakby oddzielone od reszty, na których kwaterowała grupowa starszyzna (4 klasa Technikum Energetycznego), m.in. Mateusz T. – gospodarz sali i Zbyszek R. – grupowy grupy VI, bo taki numer nosiła grupa podopiecznych F. Mikruta.

Tutaj poznałem przeznaczenie tektury. Otóż, jak się rzekło, łóżka były metalowe i posiadały sprężyny, na których leżały materace. Tektura, jako podkład, miała zabezpieczać materace przed rozdzieraniem przez sprężyny w dużej mierze porwane i pospinane kawałkami drutu, potem te łóżka sami naprawialiśmy przy użyciu bardzo prostych giętarek, przy pomocy, których twardy drut wyginało się sinusoidalnie i mocowało sprężyny.

Pościel, w postaci prześcieradła oraz dwóch koców i koperty wydawała Pani Magazynierka. Przedmioty te były już mocno zużyte, ale jeszcze całkiem możliwe do wykorzystania.

Do sali przylegało kiszkowate pomieszczenie zwane „szafkami”, gdzie stało dziesięć wąziutkich, połączonych ze sobą regałowo, szafek na „uczniowski majątek”, od góry zapchanych uczniowskimi walizkami.

Oczywiście pojedyncze szafki przysługiwały starszym uczniom, młodzi musieli gnieździć się po, dwóch, co było poważnym utrudnieniem w normalnym funkcjonowaniu (w tej ciasnocie na szafki przyłóżkowe nie było miejsca). Szafki były zniszczone w straszny sposób (powypruwane zamki, pozrywane zawiasy, poplamione tuszem i atramentem), ale po niezbędnych naprawach wykonywanych we własnym zakresie jakoś swoją rolę spełniały.

III. Funkcjonowanie Bursy.

Soboty w tym czasie były „pracujące”, więc 1 września 1961 r. w sobotę był normalnym dniem szkolnym (uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, pierwsze zakupy podręczników, które do tanich nie należały). Następnego dnia była niedziela i bieżący, bursowy dzień – posiłki o określonych godzinach, a po południu od 16.00 – nowość – obowiązkowa nauka własna, chociaż najmłodsi uczniowie nie bardzo mieli czego się uczyć, więc po odbębnieniu ok. godziny „na uczelni” i zaliczeniu sprawdzenia obecności przez „Franka” na podstawie szkolnego dziennika (sic!) wyszedłem w swoich sprawach z Bursy i tak zaliczyłem pierwszą wpadkę. Nauka własna kończyła się o 19.00 i tyle należało odsiedzieć, bez względu na to czy się miał coś do roboty czy też nie. Był to też sposób na kontrolę przebywania wychowanków w Bursie.

Z uwagi na pierwsze wykroczenie oraz, jak na razie, małą szkodliwość czynu skończyło się na pogrożeniu Frankowym palcem: „żeby to było ostatni raz”.

Nauka własna grup dziewczęcych odbywała się w świetlicy na parterze natomiast grupy męskie odrabiały lekcje na stołówce, w suterenie.

Bursa gościła ok. 300 chłopaków i dziewczyn, chociaż niektóre z nich to były już zupełnie dorosłe, 20-letnie, kobiety. Tak było w przypadku dziewczyn, które kończyły zasadnicze szkoły zawodowe i zaczynały naukę w trzy- lub czteroletnim technikum i na finiszu edukacji były już zupełnie pełnoletnie, chociaż musiały się podporządkować zasadom całkiem uczniowskim. Ta dorosłość miała zresztą swoje reperkusje. Jedna z mieszkanek Bursy, po romansie z mocno zaprzyjaźnionym wychowawcą zaszła w ciążę. Ojciec dziecka zachował się honorowo i ożenił się z dziewczyną, potem ona skończyła edukację i oboje wyjechali na inną placówkę pedagogiczną, gdzie nieźle
się im wiodło; byli bardzo zgodnym małżeństwem, jednak mąż nie cieszył się życiem zbyt długo – potężny zawał zabił go po ok. 10 latach dyrektorowania jedną ze szkół średnich.

Warunki w Bursie były spartańskie. Poza nieprawdopodobnym stłoczeniem (sale liczyły od 16 do 25 osób) występowały kłopoty natury higienicznej.

Na jedną grupę (w ilości 50 – 60 osób) przysługiwała jedna umywalnia, w której były jedynie dwie ubikacje z tzw. muszlami tureckimi oraz 9 umywalek. Ciepła woda – wyłącznie raz w tygodniu, w środy, w godzinach wieczornych i także raz w tygodniu, w sobotę, kąpiel natryskowa w łaźni zlokalizowanej w piwnicach Bursy (poniżej sutereny).

Oczywiście kąpiel musiała być dosyć szybka, bo kilka setek ludzi, z podziałem na grupy chłopięce i dziewczęce, to nie była sprawa prosta. Powrót z takiej kąpieli przyjemny nie był, zwłaszcza jesienią i zimą. Szło się najniższym korytarzem, gdzie wiatr hulał, bo dolne drzwi były bardzo nieszczelne, więc rozgrzane kąpielą ciało źle znosiło takie „podróże”. W miarę nabierania bursowych doświadczeń nauczyłem się po kąpieli mocno wycierać ostrym ręcznikiem, co zabezpieczało na kilka minut przed zamarznięciem i zagrypieniem.

W tych warunkach utrzymanie czystości poprzez codzienne mycie i np. pranie skarpetek proste nie było. Łatwo sobie wyobrazić dominujące zapachy przy takiej ilości mieszkańców, zwłaszcza w okresie, kiedy nie bardzo można było wietrzyć salę, a zimy bywały ostre. Na przełomie lat 1962 – 63 zima była tak mroźna i śnieżna, że wzdłuż dróg na Lubelszczyźnie ze śniegu sterczały jedynie czubki słupów telegraficznych (na podziemne światłowody trzeba było jeszcze sporo poczekać). Na dodatek nie wszystkie pomieszczenia mieszkalne Bursy były wykorzystywane na zakwaterowanie młodzieży. Trudności mieszkaniowe w kraju i w Lublinie spowodowały konieczność zakwaterowania w Bursie także personelu pedagogicznego.

I tak na pierwszym piętrze, w korytarzu, było mieszkanie Kierownika Bursy p. Mieczysława Bienia, który zamieszkiwał wraz z żoną i dwójką 6 – 7 letnich dzieci, i miał dwa pokoje. Pani Maria Bień była wychowawczynią I grupy dziewczęcej, w której przeważały dziewczyny z Technikum Chemicznego. Obok było jednopokojowe mieszkanie p. Gabrieli Sokołowskiej, wychowawczyni II grupy dziewczęcej, w której większość stanowiły uczennice Technikum Odzieżowego i Zasadniczej Szkoły Odzieżowej. Z holu pierwszego piętra do swojego mieszkania wchodził wychowawca IV grupy chłopców p. Zdzisław Jabłoński. W grupie większość stanowili uczniowie Technikum Łączności oraz ZSŁącz. Na tym piętrze pomieszkiwał także wychowawca III grupy p. Edward Koguc. W jego grupie dominowali uczniowie Technikum Mięsno-Spożywczego oraz Szkoły Zasadniczej o tej specjalności. Na drugim piętrze, w korytarzu było mieszkanie wychowawcy V grupy p. Edwarda Podgórnego.
W jego grupie większość stanowili uczniowie Technikum Mechanicznego i Zasadniczej Szkoły Mechanicznej. Na parterze, w korytarzu zamieszkiwał wraz z żoną i kilkuletnim synkiem Leszkiem wychowawca VI grupy p. Franciszek Mikrut. O specjalności grupy była już mowa wyżej. W korytarzu sutereny zamieszkiwali starsi państwo Goroszkowie, którzy spełniali rolę woźnych oraz dozorców Bursy.

Gmach miał dwie klatki schodowe – nazwane w zależności od położenia „przednią” i „tylną”. Młodzież mogła poruszać się wyłącznie tylną klatką (tak zarządziło Kierownictwo z niewytłumaczalnych powodów).

 IV. Grupa VI i Sala Nr 36.

Pomału poznawałem kolegów z sali (wszyscy byli uczniami Technikum Energetycznego lub Zasadniczej Szkoły Elektrycznej, więc ja, z moją „drogówką” byłem początkowo czarną owcą w tym towarzystwie.

Sala musiała być codziennie sprzątana, co polegało na zamiataniu podłogi
szczotką i ścieraniu, co widoczniejszych kurzów. Zamiatanie proste nie było. Trzeba było z każdego rzędu łóżek wypchnąć kolejno jedno z nich na środek sali. Ten zabieg pozwalał na przesuwanie łóżek i dokładniejsze zamiatanie. Salę codziennie sprzątał inny mieszkaniec, oprócz grupowego i gospodarza sali, który koordynował to zagadnienie.

Zanim nauczyłem się zamiatania w takiej ciasnocie, (zgodnie ze wskazówkami „Franka” szczotką zamiatało się „do siebie”, bo przeciwny kierunek „od siebie” niszczył sprzęt) podłożyłem się komisji, sprawdzającej czystość, bo sala była przez mnie niedokładnie zamieciona. Komisja sprawdzająca czystość to było ciało społeczne mieszkańców, które wyrosło na kanwie konkursu czystości. Kto to wymyślił, aby w tych warunkach bawić się w jakieś tego typu konkursy to jeden Bóg raczy wiedzieć. Za karę musiałem sprzątać przez tydzień.

„Franek” żelazną ręką trzymał grupę, w której było nas ok. 50 chłopaków w wieku od 14 do 19 lat. W tym wieku, ta różnica lat to była przepaść spraw i problemów.

Jednak jakoś powoli następowała adaptacja do nowych warunków i zasad. Moja Mama, co jakiś czas organizowała mi paczki dla podreperowania ciała. W ramach przesyłki dostawałem garnuszek z wybornym smalcem i czasem upieczony sernik. Mama była zwolenniczką upiększania ciasta skórkami pomarańczowymi w dużej ilości,
i z zapamiętaniem to robiła, uważając, że nie ma ciasta bez skórek. Ja z kolei skórek nienawidziłem od najwcześniejszego dzieciństwa (i dzisiaj też) co wymuszało na mnie oddawanie ciasta kolegom.

Dzień „paczkowy” to było święto na sali i w ten sposób, takim drobnym przekupstwem stałem się swój w sali 36.

Do rodzinnego domu można było wyjeżdżać w zasadzie nie częściej niż raz na dwa tygodnie i to pod warunkiem, że nie miało się podpadek szkolnych i bursowych. „Franek” odwiedzał szkoły swoich podopiecznych i znał dobrze ich postępy w nauce. Przygotowanie do wyjazdu polegało na napisaniu prośby o zgodę na wyjazd na niewielkiej karteczce, którą po podpisaniu wręczał wychowawca podczas nauki własnej. Oczywiście, w związku z wizytami „Franka” w szkole nie wszyscy i nie zawsze takie zgody otrzymywali.

 V. Ja i koledzy.

Mając na uwadze, że we wspomnieniach, zawsze jest jakieś koleżeństwo, chciałbym także wygrzebać z pamięci kilku kolegów, których najlepiej zapamiętałem. Jak już wspomniałem grupowym grupy VI był Zbyszek R. wówczas uczeń IV klasy Technikum Energetycznego. Pochodził z Prawna k. Opola Lubelskiego. Bardzo mądry chłopak, doskonały uczeń i dobry kolega o nieco romantycznym usposobieniu. Bardzo przystojny. W bursie miał sympatię Hanię G. i niezależnie od niej kilka cichych wielbicielek (m.in. Irenka O. z Technikum Odzieżowego). Po ukończeniu TE w Lublinie odbywał zasadniczą służbę wojskową i czasem przyjeżdżał do mojej miejscowości, gdzie odwiedzał Hanię i z czasem poznał Zosię N., która to znajomość przerodziła się w krótkotrwałe uczucie. Studiował na Wojskowej Akademii Technicznej a potem przez wiele lat służył w Armii – na koniec w Sztabie Generalnym WP. Ma syna Tomasza, który także zrobił karierę w Armii. Gospodarzem sali był Mateusz T. Pochodził z Puchaczowa. Także bardzo mądry, zawsze bardzo elegancki i towarzyski. Również doskonały uczeń Technikum Energetycznego. Trzecim zapamiętanym przeze mnie kolegą był Jan Sz. zwany Januszem. Skromny, cichy i raczej nieprzepadający za głośnym towarzystwem. Jednak koleżeński i bardzo dobry uczeń. Kulturysta z zamiłowania, dzięki któremu ja także zainteresowałem się tą dziedziną sportu. Miał talent do wyjaśniania zawiłości matematycznych i właśnie dzięki niemu matematyka przestała mieć dla mnie tajemnice. Niestety, po dwóch latach koledzy zdali egzaminy maturalne i odeszli „w świat”. Potem nie miałem już takich serdecznych kolegów, bo każdy, następny rok nauki spędzałem w innej grupie. Moje korzenie to Łęczna k. Lublina. Po ukończeniu Technikum Geodezyjno-Drogowego rozpocząłem studia na Wojskowej Akademii Technicznej i po jej ukończeniu (1971 r.) przez wiele lat służyłem w Armii, kończąc jeszcze Uniwersytet Warszawski. Dzięki przypadkowi spotkałem Zbyszka R., ale to już nie był ten sam serdeczny kolega. Pomimo obietnic z jego strony, że spotkamy się w Warszawie, gdzie w końcu obaj „wylądowaliśmy”, do ponownego spotkania nie doszło. No cóż, życie ma swoje prawa i wykręty.

VI. Życie w Bursie.

W bursowych warunkach żyło się „jakoś”, ale był dach nad głową oraz wesołe towarzystwo, było, jakie takie wyżywienie i miejsce do odrabiania lekcji. Mieszkanie z innymi uczniami miało to do siebie, że zawsze można było poprosić mądrzejszego kolegę o pomoc w trudnych przedmiotach. Np. początkowo miałem duże kłopoty
z matematyką, ale dzięki bardzo konkretnej i łopatologicznej pomocy wspomnianego już kolegi Janka S. szybko nadrobiłem zaległości i już od drugiej klasy stałem się jednym z ekspertów matematycznych, zwłaszcza w trygonometrii i geometrii. Takie informacje rozpowszechniały się w Bursie szybko, więc miałem dość często okazję do dumy, gdy o pomoc prosiły mnie dziewczyny.

Wychowawcy musieli się sporo natrudzić, by utrzymać w ryzach swoje grupy. Pomocą służyli im gospodarze sal oraz grupowi. Co kilka dni były zarządzane zbiórki korytarzowe, na których Wychowawca omawiał najważniejsze problemy porządkowe. Ponadto raz w tygodniu była zbiórka całego stanu osobowego zarządzana przez Kierownika Bursy, na której wyróżniano lub karano niesfornych wychowanków i odczytywano, co ważniejsze zarządzenia Kierownictwa.

Kary polegały na publicznym napiętnowaniu karanego, do usunięcia z Bursy włącznie. Kierownik nie był lubiany przez wychowanków – o byle, co wręcz ryczał aż się rozlegało. Podejrzewam, że w dzisiejszych czasach miałby duże kłopoty ze swoim trybem postępowania z młodzieżą.

Do tej ciasnoty dochodziły czasem, na krótsze lub dłuższe noclegi, różne grupy sportowców, wycieczkowiczów z wiejskich szkół. Wtedy w salach ścieśniało się jeszcze bardziej łóżka i tak „udzielano gościny”. Jakoś nikogo to nie interesowało, że wtedy warunki były już skandaliczne. Ale szczególnym „strzałem” okazało się zakwaterowanie w Bursie w latach 1964 – 1966 kilkudziesięciu Tunezyjczyków. Wymagało to zwolnienia dla nich parteru, w związku, z czym żeńska grupa musiała się wynieść do sutereny. Do dzisiaj nie rozwiązałem tego problemu – kto mógł zdecydować, aby do i tak zapchanej Bursy skierować grupę Arabów z ich odmienną kulturą i zachowaniem. Arabowie odnosili się do dziewczyn nie zawsze poprawnie a ponadto próbowali je podrywać,
co wywoływało awantury z naszymi chłopakami, chociaż Kierownik zapowiedział, że każda awantura z „Afrykańczykami” (tak ich kazał nazywać) będzie bardzo surowo karana. Sytuacja unormowała się dopiero po około roku. Tunezyjczycy nauczyli się języka polskiego oraz naszych obyczajów, nieco się ucywilizowali no i problem znacznie się zmniejszył. Ale ciasnota istniała nadal. Nie wierzę, by taką decyzję podjął sam Kierownik. Musiało wiedzieć o tym Kuratorium lubelskie oraz władze miasta. Przecież na to musiały być przeznaczone jakieś fundusze. I jakoś nikomu to nie przeszkadzało oprócz mieszkańców Bursy, ale jak wynika z sytuacji, nikt się z tym nie liczył.

Ogromnym plusem Bursy były niedzielne, wieczorne spotkania taneczne na świetlicy. Młodzieży w tamtych czasach nie trzeba było dużo, aby się dobrze bawić. Wystarczył kolega grający na akordeonie (adaptera i płytoteki jakoś nie udało się zorganizować a to by mocno upraszczało całą sprawę) i w niedziele świetlica zaludniała się chętnymi „zabawowiczami”. Na takie spotkanie musiał wyrazić zgodę dyżurujący wychowawca, co było nieco utrudnione jedynie w przypadku dyżurów „Franka”, ale i to często udawało się przeskoczyć. „Franek był rygorystą towarzyskim
i bardzo mu się nie podobały zbyt bliskie, towarzyskie kontakty płci przeciwnych. Do grających akordeonistów należał Adam G., także gitarzysta i pianista oraz Adam M., który mistrzowsko opanował grę na akordeonie a także ja – grywający nieco na akordeonie. W świetlicy stało jakieś zdezelowane pianino, ale dało się na nim trochę „plumkać”, więc kiedy świetlica była pusta (w porze około obiadowej) próbowałem na nim potrenować. W ten sposób czasem stanowiłem grający odwód, pod nieobecność mistrzów.

W wieczory czwartkowe świetlica zamieniała się w salę kinową. Wychowawca p. Jabłoński lub wychowanek z jego grupy mający stosowną licencję i przeszkolenie, rozstawiał aparat projekcyjny (do rzutników komputerowych musiało minąć jeszcze kilkadziesiąt lat) i wyświetlał filmy na taśmie 16 mm, które niekiedy były bardzo interesujące i do dzisiaj niektóre z nich ze wzruszeniem wspominam (np. Nie odwracaj się synu”, „Dziewiąty krąg”, „Marianna moich marzeń”, „Tommy Steel”.

Na świetlicy ustawiało się rzędy krzeseł i można było przystąpić do ceremonii kinowej. Co starsi i zakochani (tak, tak, par było dużo; toż to ok. 200 chłopaków i ponad 100 dziewczyn w wieku nastoletnim) próbowali zasiąść obok siebie i przeżyć namiastkę prawdziwego kina. Ale tutaj wkraczał ze swoim rygoryzmem damsko – męskim „Franek” i sala była zwykle dzielona przez środek – w rzędach pod oknami siadały dziewczyny a po lewej stronie sali – chłopaki.

Taki porządek istniał jednak jedynie przez kilkanaście minut, do wyjścia „Franka”, który nie zawsze, dzięki ci Boże) filmy oglądał Wtedy sala ulegała powolnemu tasowaniu, zwłaszcza po przerwie technicznej niezbędnej na zmianę rolki taśmy w projektorze.

Świetlica, konstrukcyjnie, chyba do dzisiaj się nie zmieniła. Lewa część pomieszczenia, mniej więcej jedna czwarta, była jakby odgrodzona kilkoma filarami, przez co tworzyło się tam dość zaciszne miejsce gdzie po kolacji siadywały paryna wieczorne Polaków rozmowy.

Podczas dyżurów wychowawczych „Franka” (czasem dołączał do tego E. Podgórny) nie było to dobrze widziane. Tym wydarzeniom jeden z kolegów, nastawiony poetycko, poświęcił czterowiersz na balladową melodię:

A w naszej Bursie dzieją dziwy

jak u kolegi Szekspira,

Za filarami rozkwita miłość

i to gorąca nad wyraz.

Wieczorki taneczne, jak już wspomniałem, odbywały się w niedziele, czasem też w soboty, chociaż zdecydowanie rzadziej z uwagi na wyjazdy młodzieży do rodzinnych domów. Kilka razy do roku miały miejsce bale, w całym tego słowa znaczeniu. Było to w karnawale oraz na zakończenie roku szkolnego. Zabawa trwała całą noc przy grającym zespole muzycznym zapraszanym z jakiejś zaprzyjaźnionej szkoły lub klubu dzielnicowego. W czerwcu, po takim balu wychodziło się ciepłym świtem do pobliskiego Ogrodu Saskiego na spacer z grupką lub osobistą sympatią.

Poważnym minusem mieszkania w Bursie, a właściwie jej funkcjonowania, były dyżury, którymi obciążano wychowanków. Był to tzw. dyżur dnia, trwający od godziny ok 5.30 – trzeba było być w gotowości do wypełniania poleceń personelu Bursy. Ponadto o godz. 6.00 trzeba było przebiec po piętrach, dzwoniąc dzwonkiem
na pobudkę. Dyżur ten pełniło się w holu na parterze i trwał on cały dzień aż do późnego wieczora. Oczywiście powodowało to nieobecność w szkole, która to nie zawsze uznawała takie zdarzenie za usprawiedliwione pomimo zaświadczenia wychowawcy.

Drugą uciążliwością był dyżur kuchenny, podczas którego trzeba było wstać grubo przed 6.00 i kroić chleb na kromki przy pomocy ręcznej maszynki na korbkę. Było tego sporo, bo na przeszło 300 osób krojeniu podlegało ok. 60 – 70 sporych bochenków. Nie było to całkiem bezpieczne, ale wtedy nikt się nie przejmował zasadami bhp, stanem zdrowia i higieną „krojczych” – zabieg miał miejsce na terenie kuchni. Dlaczego tak było – Bóg jeden raczy wiedzieć. Było i już.

W roku 1961 Kierownictwo Bursy wpadło na pomysł zdemokratyzowania procesu wychowawczego i w związku z tym zorganizowano samorząd Bursy.

Kierownik stwierdził, że cała, zamieszkała w Bursie, młodzież to Samorząd, ale by nadać temu odpowiedni wymiar prawno-organizacyjny, należy dokonać wyboru Zarządu Samorządu Bursy. Wybory się odbyły, Zarząd powstał, ale jego istnienie i działanie przy charakterze Kierownika miało raczej charakter formalny. W ramach Zarządu Samorządu powstały różne komisje – m.in komisja czystości, kultury i jeszcze jakieś, których już nie wspomnę.

To ciało społeczne zmarło powolną śmiercią naturalną i już w latach 1964 – 65 nie dawało znaku życia. Po prostu autorytaryzm w Bursie był tak duży, że Zarząd nie miał wiele do gadania. Bursa była w zasadzie świecka, żeby ni powiedzieć ateistyczna. Kierownik był wyraźnie przeciw… Nie było mowy o krzyżach, tak jak ówcześnie w całym kraju, a chodzenie do pobliskiego Kościoła nie było zbyt mile widziane, chociaż wyraźnie nie zabraniane i jakaś część młodzieży z tej możliwości korzystała.

VII. Życie towarzyskie.

Moją sympatią była Basia A.(pochodząca z Opola Lubelskiego), którą wypatrzyłem podczas czwartkowego seansu kinowego, będąc już w drugiej klasie technikum (ona był w pierwszej klasie Technikum Chemicznego). Była to niewysoka blondynka, która spodobała mi się od tzw. pierwszego wejrzenia.

Po kilku wieczorkach tanecznych byliśmy bursową parą. Była urocza, miała piękny uśmiech. Ta sercowa przygoda trwała trzy lata a więc jak na warunki – dość długo, chociaż z perspektywy czasu i nabytych doświadczeń oceniam, że byłem wtedy za mało dojrzały. Nie potrafiłem prawidłowo podtrzymywać układu, kwieciście wyznać uczucie (zaprosić do kina, kupić kwiatka – mieszkańcy Bursy nie byli finansowo zbyt mocni – pójść na spacer). Zakończenie tego bursowego romansu było dość dziwne.

Pod koniec nauki w IV klasie przygotowywałem się do wyjazdu na praktyki zawodowe trwające ok. trzech tygodni. Przedostatniego dnia przez wyjazdem nauczyciel Przysposobienia Wojskowego w moim Technikum (była to taka zabawa w wojsko) ogłosił dla chętnych zajęcia strzeleckie połączone ze strzelaniem z broni palnej, małokalibrowej.

Wywołało to entuzjazm męskiej części klasy (dziewczyny były jedynie trzy) i oczywiście wszyscy stawili się na zbiórkę w szkole, w godzinach popołudniowych, skąd miał nastąpić wymarsz na profesjonalną strzelnicę na ówczesnym poligonie wojskowym na Czechowie (dzisiaj nie ma śladu po tamtych miejscach).

Jednak nauczyciel się spóźniał, więc została podjęta koleżeńska decyzja, że ktoś musi pójść do niego do domu (wiedzieliśmy gdzie mieszka) i wyjaśnić przyczyny nieobecności.

Wypadło na mnie. Poszedłem, więc żwawym krokiem od ul. Długosza Alejami Racławickimi w kierunku Alei Kraśnickiej. Wydawało mi się jednak, że idę za wolno (śpieszyło mi się do tego strzelania), więc w rejonie skrzyżowania z ulicą Głowackiego zacząłem biec.

Nauczyciela odnalazłem, gorąco przepraszał za spóźnienie i obaj udaliśmy się „forsownym marszem” do szkoły. Tam po pobraniu z magazynu karabinków typu kbks udaliśmy się na strzelnicę.

Po drodze, w ulicy Długosza, zauważyłem na chodniku moją Basię. Pozdrowiłem ją, uśmiechnęła się jakoś bardzo smutno, ale w tym momencie nic mi to nie mówiło – w ręku trzymałem prawdziwy karabin, więc cały świat mi zajaśniał, (komu by zresztą nie).

Po powrocie ze strzelnicy usiłowałem spotkać się z Baśką i pożegnać, bo przecież mieliśmy się rozstać na długie trzy tygodnie. Nie chciała – bez podania przyczyn. Ale jeszcze nie domyślałem się, że coś poszło nie tak. Następnego dnia jakoś udało mi się wymusić spotkanie. Przyszła na hol parterowy zapłakana, zapuchnięta i nic nie udało mi się ustalić. Dopiero przy zastosowaniu technik ambasadorskich Baśka, przez osoby trzecie a zaprzyjaźnione, wyjawiła przyczyny tego stanu.

Otóż szła ulicą Głowackiego i przy dojściu do Alei Racławickich zauważyła mnie, jednak ja w tym samym momencie przyśpieszyłem krok do biegu. Uważała, że to na jej widok, i że z jakiegoś powodu usiłowałem uciec przed tym przypadkowym spotkaniem. Nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień, że to nieprawda, że przecież po kilkudziesięciu minutach widziała mnie z grupą chłopaków, z karabinem w dłoni i w towarzystwie nauczyciela maszerujących na strzelnicę, więc nie było w moim zachowaniu żadnego bezeceństwa. Uparła się, że to nasze zerwanie i już. Koniec, kropka. I w ten sposób piękny, bursowy epizod tak głupio się zakończył.

Wyjechałem na praktyki. Po powrocie, w połowie czerwca usiłowałem jeszcze coś naprawiać, ale moja Baśka nie chciała o niczym słyszeć.

Zaczęła zresztą się pocieszać, bo przecież chłopaków w Bursie nie brakowało. Na balu wakacyjnym, kończącym rok szkolny nie chciała nawet ze mną zatańczyć. Potem były wakacje. Po wakacjach byłem już w V klasie, matura za pasem, więc miałem, o czym myśleć, jednak bez sympatii nijak mi było funkcjonować. Baśka posunęła się nawet
do tego, że systemem ambasadorskim przekazała mi informację, że nie wybierze się ze mną na studniówkę, co planowaliśmy do czasu burzy uczuciowej. Ha! trudno.

Zakręciłem się koło ładnej, młodziutkiej dziewczyny, rozpoczynającej dopiero bursową przygodę. Na imię jej było Ewa. Była bardzo subtelna, poetycka i aż mi jej było potem żal, gdyż nie zamierzałem przeciągać tej przygody a ona brała to na poważnie. Ostatecznie na 100-dniówkę wybrałem się z uroczą Anią, uczennicą piątej klasy ze znanego w Lublinie Liceum Pedagogicznego, mieszczącego się przy ulicy Czwartek, poznaną w czasie wakacji. Na balu byłem koleżeńskim fotografem (miałem doskonały, choć tani aparat Smiena 6) stąd mam masę zdjęć ale mnie nie ma na żadnym – trochę szkoda, bal był warty wspomnień.

Moja Baśka chyba w roku 1969 lub 1970 wyszła za mąż i na dziesiątki lat zniknęła mi z oczu. W czwartej i piątej klasie technikum byłem już starym „bursiakiem” i to ja już należałem do starszyzny. Wraz z wybranymi kolegami dodawaliśmy sobie dorosłości popalając papierosy. Najczęściej miało to miejsce w łazience od strony zachodniej, późno, po wieczornej wizycie wychowawcy w sali a więc po 22.00.

Do tej „przyjemności” byli dopuszczani najstarsi. Czasem kończyło się to awanturą bo p. Edward Podgórny miał znajomych w sąsiednim bloku i ci, gdy zauważyli żarzące się ogniki, powiadamiali go telefonicznie, więc bywało, że palacze byli zaskakiwani. Wtedy papierosy się wyrzucało i za rękę nikt nie był złapany, ale smród dymu był jednoznaczny.

VIII. Kultura i rozrywka w Bursie.

Z kulturą w Bursie było całkiem dobrze. Dzięki „Frankowi”, który od czasu do czasu mobilizował młodzież, realizowane były przedstawienia teatralne, (niekiedy dość ambitne), lub kabaretowe. Jedno z przedstawień to sztuka p.t. „Milion” (z moim udziałem). Niestety, nie znam autora i w internecie jej nie znalazłem. Rzecz rozgrywa
się w rodzinie, której złośliwy diabeł powierza milion (w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to była kwota na kilka ładnych domów) i w związku z tym rodzina wplątuje się w szereg bardzo zabawnych kłopotów.

Na jeden z Dni Kobiet zorganizowaliśmy przedstawienie kabaretowe nieco ośmieszające kucharki, z czego były potem kwasy i „Panie Żywicielki” przez pewien czas boczyły się na „artystów”, ale jakoś wszystko rozeszło się po kościach.

Bywały także wieczorki dobrego humoru i inne tego typu, gdzie m.in wezwane „echo” nazywało wychowawców tytułami ówcześnie znanych filmów. I tak Kierownik był nazwany „Prawo i pięść”, Pan Edward Podgórny, blisko współpracujący z Kierownikiem w dyscyplinowaniu młodzieży – „Cichy wspólnik”, Pani Maria Bieniowa – „Matka Joanna od Aniołów”. Inne śmiesznostki, niestety, umknęły mi z pamięci,
a szkoda. Zarząd Samorządu Bursy, także na tym polu, nie przejawiał zbyt aktywnego działania. Podobnie zresztą i inni Wychowawcy (oczywiście poza „Frankiem” i p. Z. Kusiakiem, który próbował, bez efektów, zaszczepić w wychowankach miłość do tańców ludowych) nie bardzo kwapili się do współdziałania z młodzieżą, poprzestając na dość surowej opiece.

Podczas mieszkania w grupie IV (Pana Podgórnego- rok 1964-65) poznałem kolegę z Technikum Chemicznego, który pasjonował się fotografią. Od niego to nauczyłem się obróbki filmów i odbitek i w krótkim czasie, opanowani ideą zdjęć zorganizowaliśmy własnym sumptem, przy pomocy i za radą Wychowawcy Grupy III Pana Z. Kusiaka, ciemnię fotograficzną, która mieściła się w malutkiej łazieneczce położonej obok rozbieralni łaziennej. Była tam bieżąca woda, stara zapyziała wanna, której używaliśmy do płukania klisz i zdjęć, powiększalnik, koreks. Udało nam się „zdobyć” suszarkę do zdjęć i ciemnia działała, czasem przez całą noc, aż niekiedy przeszkadzało to w nauce. Kłopot występował w czasie kąpieli, gdyż wtedy, ze zrozumiałych względów, nie mogliśmy się tam dostać, ale to był tylko jeden wieczór w tygodniu.

W roku szkolnym 1962 – 63 w Bursie miało miejsce ważne wydarzenie. Otóż profesjonalna ekipa nakręciła godzinny film z życia Bursy pt. „Kronika”. Największe wrażenie wywołało to w grupach dziewczyn, które widziały się w roli gwiazd.

Film był dość prozaiczny i obejmował jeden dzień z życia Bursy, chociaż prace na planie trwały kilka dni. W ciągu pozostałego, do mojej matury czasu, film ten wyświetlano tylko raz, a co się z nim potem stało – nie wiem, ale wart był obejrzenia, bo przedstawiał dość realnie życie Bursy sprzed prawie 60 lat. Ciekawe, w jakim archiwum spoczywa?

 IX. Wyżywienie i stołówka.

Przeżyć się dało. Nie było tak całkiem źle. W jadłospisie śniadaniowym stale figurowała jakaś zupa mleczna (kasza manna, płatki owsiane, ryż na mleku), chociaż
to mleko czasem bywało jakieś bardzo wodniste. Do tego była bułka, dżem, plasterek masła rzadziej jakaś wędlina albo żółty ser z miodem sztucznym (taki wynalazek dawał się zjeść, wszystko zależało od apetytu a ten zawsze dopisywał).

Do popijania była jakaś słabiutka „herbata” lub kawa zbożowa. Początkowo ten płyn był podawany w dzbankach porcelitowych, ale one błyskawicznie się wytłukły i stosowano ohydne, 5-litrowe, aluminiowe gary, a do nalewania łyżki wazowe, czasem podjeżdżające zupą. Nie było to zbyt przyjemne, ale kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi. „Popitka” nie była szczególnie słodka, więc kto chciał to własnym przemysłem zdobywał cukier (najlepiej w kostkach, który się łatwo przechowywał i przenosił) – wtedy jeszcze nie było mody na niesłodką herbatę.

Na stołówce obowiązywał dziwny, i do końca mojego pobytu w Bursie niepojęty, zwyczaj wymuszania siadania do stolików po cztery osoby. Szczególnie wymuszały to kucharki, które miały nad tym zagadnieniem prostą kontrolę, gdyż do pobrania posiłku a zwłaszcza drugiego dania trzeba było zaprezentować cztery karty prowiantowe, z których wyrywano taloniki (numerki). Komu i dlaczego na tym zależało – nie wiadomo?

Na stołówce, jak się rzekło na początku, nie było noży stołowych i należało mieć swój. Jeśli ktoś nie miał tego narzędzia to smarowanie chleba lub bułki masłem (margaryną) realizował trzonkiem łyżki a drugie danie też dało się zjeść wyłącznie łyżką.

Po obiedzie mycie takiego prywatnego noża odbywało się w zimnej wodzie a więc był on niedomyty i tłusty, ale higiena, niestety, nie była najmocniejszą stroną ówczesnej Bursy.

Jak już wspomniałem, pobieranie posiłków odbywało się na podstawie kart prowiantowych otrzymywanych po uiszczeniu miesięcznej opłaty w wysokości ok. 360,- – 380,- zł.(w tych latach była to całkiem spora forsa). Karta zawierała stosowne taloniki na trzy posiłki. Pomimo, że każdego tygodnia na niedzielę, wyjeżdżało kilkadziesiąt osób, nie było zwyczaju zwracania kosztów dziennego wyżywienia, ale młodzież generalnie siedziała cicho.

W kuchni pracowało chyba 6 – 7 kucharek i pomocy kuchennych. Przygotowywały one trzy posiłki, przy czym młodzież czasem narzekała, że porcje są zbyt małe.

Zaobserwowano, że podczas wieczornych wyjść kucharek, po pracy, miały one zawsze ze sobą mocno wypchane torby. Propozycja skontrolowania tych toreb przez Zarząd Samorządu Bursy skończyła się karczemną awanturą, w której to Kierownik wręcz szalał, że nie życzy sobie drugiego ZMP w Bursie i nie dopuści do żadnych kontroli. (Dla wyjaśnienia – ZMP to była organizacja młodzieżowa, przybudówka PZPR, – zlikwidowana w 1956 r. – która bardzo aktywnie działała w szkołach, zakładach pracy i uczelniach a metody jej pracy niekiedy wywodziły się całkiem z ówczesnej bezpieki wielu młodym złamała życie a niektórych wyniosła na wysokie stanowiska państwowe). Wystraszyliśmy się i więcej nikt do tematu nie wracał a porcje nadal nie były zbyt duże. Strach ten pochodził z prostego faktu, że miejsce w Bursie można było stracić nagle, bez zapowiedzi a mieszkańcy nie należeli do najbogatszych stąd trzeba było uważać na każdą burzę.

X. Kończy się mieszkanie w Bursie.

Ostatni, maturalny, rok szkolny 1965 – 66 spędziłem w grupie III Pana Zbyszka Kusiaka. Najmilej przez mnie wspominany. Ciepły, wesoły człowiek, były tancerz Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej prowadzonego przez Wandę Kaniorową w Lublinie, gdzie i ja „zabłądziłem” na rok.

Mieliśmy, więc wspólne zainteresowania i znajomych. Zbyszek miał przemiłą narzeczoną, Sławkę, z którą w roku 1965 (?) wziął ślub a mieszkał oczywiście w Bursie, zajmując pokój, chyba na I piętrze po Z. Jabłońskim, który otrzymał mieszkanie”na mieście”.

Pomimo tych nie najwspanialszych warunków przez dziesiątki lat w Bursie mieszkało tysiące młodych ludzi. Uczyli się, zdobywali zawód, zdawali matury, potem studiowali i rozwijali się. Czy zatem były powody do narzekania? Może i były, ale wtedy byliśmy młodzi, pełni dobrego humoru i to, co mieliśmy zupełnie wystarczało.

Dopiero z perspektywy lat zauważam pewne niedogodności, ale to już daleko, bardzo daleko za mną.

W czasie studiów i krótko po…, odwiedziłem dwukrotnie Państwa Kusiaków a potem życie potoczyło się inaczej i dopiero w czerwcu 2015 podczas I Zjazdu Wychowanków Bursy z okazji jej 65-lecia, z wielkim smutkiem dowiedziałem się, że kilka miesięcy temu zmarł.

XI. Zjazd Wychowanków Bursy.

Na starość stałem się nieco sentymentalny, zacząłem powracać pamięcią do młodych lat i dlatego bardzo ucieszyła mnie strona internetowa Bursy i z zainteresowaniem ją śledziłem.

Zamieściłem nawet wpis, w którym wspomniałem swoje zamieszkiwanie
w Bursie i wyraziłem swoje marzenie o Zjeździe Wychowanków.

I po paru tygodniach – niespodzianka, przeczytałem wiadomość od Admina, że marzenia się spełniają i właśnie zapadła decyzja o organizacji Zjazdu podjęta przez Dyrekcję Bursy oraz grono byłych mieszkańców.

To był dla mnie skok w dawne, najlepsze lata. Ucieszyłem się niesamowicie, ale jak się okazało, Zjazd nie spełnił moich oczekiwań. Pomimo, że Dyrektor – Pani Grażyna Piotrowska, wraz z grupą organizacyjną dołożyła wszelkich starań, aby wszystko wypadło okazale (i tak w gruncie rzeczy było) to nie mogli, żadną miarą, przewidzieć,
że nie przybędzie nikt z byłych „bursiaków” z lat 1961 – 66 a więc z moich lat. Oczywiście nie było też Basi. Przybyło kilka osób starszych (2 – 3) a reszta to niestety „młodzież”. Ciekawe, dlaczego tak mało byłych mieszkańców Bursy śledziło stronę internetową, na której ponad trzy miesiące przed zjazdem przedstawiono szczegóły imprezy. Spędzili w niej w większości po pięć lat najwspanialszego, młodego życia
i nic…?

Ze smutkiem dowiedziałem się, że jedynym żyjącym Wychowawcą z tamtych lat był Pan Edward Podgórny, który skorzystał z zaproszenia i z którym się spotkałem, chociaż nie był to mój ulubiony Wychowawca. W momencie Zjazdu miał chyba ponad 85 lat, ale wyglądał wyjątkowo dobrze, jakby czas mu się zatrzymał.

Te wspomnienia można by zakończyć słowami piosenki „To były piękne dni, po prostu piękne dni. Nie zna już dziś kalendarz takich dat”. Może doczekam kolejnego zjazdu? A może ktoś inny podejmie trud opisu swojego pomieszkiwania w Bursie, może opisze Wychowawców i zapamiętane wydarzenia?

juw